Wywiady Wiktora Bołby: Leszek Pisz - Obywatel „Piszczyk” (cz. 2) - Legia Warszawa
Plus500
Wywiady Wiktora Bołby: Leszek Pisz - Obywatel „Piszczyk” (cz. 2)

Wywiady Wiktora Bołby: Leszek Pisz - Obywatel „Piszczyk” (cz. 2)

Od czasów Kazimierza Deyny warszawska Legia nie mogła doczekać się zawodnika w środku pola, który choćby w małym stopniu zbliżył się sposobem gry do wielkiego mistrza. Owszem, byli w Legii świetni rozgrywający: Henryk Miłoszewicz, Andrzej Buncol, Kazimierz Buda czy Jan Karaś, ale żaden z nich nie prezentował umiejętności na miarę oczekiwań kibiców. Dopiero pojawienie się w Legii filigranowego Leszka Pisza spełniło oczekiwania. „Piszczyk”, zostając niekwestionowanym liderem Wojskowych, niczym niezapomniany Deyna, poprowadził swoją piłkarską armię na szczyty.

Autor: Wiktor Bołba, JP

Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii, Włodzimierz Sierakowski, Mateusz Kostrzewa

Główny sponsor Plus500
  • Udostępnij

Autor: Wiktor Bołba, JP

Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii, Włodzimierz Sierakowski, Mateusz Kostrzewa

- Podobno po przyjściu do Legii trenera Janusza Wójcika stwierdziliście: „To będzie jedno wielkie wariactwo”.
- Nie przypominam sobie tego. Zawsze gdy przychodził nowy trener, w drużynie z jednej strony następowała mobilizacja, a z drugiej obawa – będę grał, czy nie? Trener Wójcik przyszedł do Legii w glorii zdobywcy srebrnego medalu olimpijskiego i była to dla nas dodatkowa sprężarka. U trenera Wójcika na treningach nie było spacerków, była ciężka robota. Każdy biegał tak, jakby to był ważny mecz. Jeśli mieliśmy coś osiągnąć, to potrzebny był trener, który potrafił op... nas za to, co robiliśmy źle. I „Wójt” taki był. Potrafił wejść do szatni i charakteryzując naszą grę powiedzieć krótko: gracie jak ch... To wyjaśniało nam wiele więcej, niż godzinne ślęczenie nad tablicą i przestawianie pionków. Trener Wójcik dawał nam energię i tworzył dobrą aurę.

 

- Praca trenera Wójcika w Legii była krótka, ale za to najbardziej burzliwa w historii klubu.
- Z mojej strony złego słowa na trenera Wójcika powiedzieć nie mogę.

 

- Nie mamy na myśli piłkarzy. Chodzi o głośne sprawy: dopingu Romana Zuba, czy odebrania Legii tytułu mistrzowskiego za 1993 rok.

- Mistrzostwo 1993 to nie jest problem Wójcika. To problem PZPN-u. Na boisku wygraliśmy z Wisłą 6:0. Ktoś jednak rzucił hasło: „cała Polska widziała” i zaczął się cyrk. Dziwne rzeczy działy się w Łodzi. Chciałbym przy okazji zapytać, gdzie rozgrywany był mecz ŁKS – Olimpia, który sędziował pan Michał Listkiewicz? Wynik 7:1 także powinien dać wiele do myślenia. Ale może oni grali na... Ukrainie i dlatego cała Polska tego nie widziała. O tym, by mecz rozgrywany w Łodzi nie został tak nagłośniony jak ten Legii z Wisłą, postarały się władze PZPN-u. Dbali o to, by nazwisko Listkiewicza nie trafiało na łamy prasy. Łatwiej było pogrążyć Legię, a prowadzący spotkanie w Łodzi Listkiewicz... później nie był już tylko arbitrem, a panem prezesem PZPN-u. A co do dopingu Zuba? Z tego co wiem jego żona była pielęgniarką i być może z pomocą małżonki się szprycował. Trudno mi cokolwiek powiedzieć, przecież on nie należał do znaczących piłkarzy w drużynie. Być może coś biorąc chciał przebić się do pierwszego składu? Jeżeli się wspomagał, to na pewno robił to sam.

Zdjęcie

- Opowieści o kupowanych meczach można włożyć między bajki. Chociaż nie można wykluczyć, że takie rzeczy się wtedy zdarzały. Ale był to raczej margines.

- Po co dzień wcześniej pojechałeś z Marcinem Jałochą do Krakowa?
- To nieprawda. Z Jałochą nigdzie nie jeździłem.

 

- Nie wmówisz nam, że mając zaledwie 43 lata narzekasz na luki w pamięci. Przecież... cała Polska wiedziała, że pojechałeś dzień wcześniej do Krakowa.
- Za przyzwoleniem trenera Wójcika dzień wcześniej pojechałem do Dębicy. Odwiedziłem rodzinę i prosto z Dębicy pojechałem na mecz do Krakowa. Nie było to czymś nadzwyczajnym, ponieważ jestem człowiekiem bardzo rodzinnym i bardzo często przy takich okazjach odwiedzałem najbliższych. I nie było ze mną Jałochy, tylko „Śliwka”, z którym bardzo się kumplowaliśmy.

 

- Podczas jednego z waszych słynnych spotkań w „Garażu” Kazio Buda miał do Ciebie powiedzieć: „Jak to możliwe, że my, mając samych reprezentantów, nigdy nie zdobyliśmy tytułu, a wy, nie mając wielkich gwiazd, jesteście mistrzami?”. Na co Ty miałeś mu odpowiedzieć: „Bo wy sprzedawaliście mecze, a my kupowaliśmy”. To ile ich było w 1993 roku?
- Nie ma takiej możliwości, bym mógł powiedzieć coś takiego. Nie wiem skąd się to wzięło. Opowieści o kupowanych meczach można włożyć między bajki. Chociaż nie można wykluczyć, że takie rzeczy się wtedy zdarzały. Ale był to raczej margines. Zresztą, gdyby coś było na rzeczy, to pewnie wszystko wyszłoby na jaw podczas śledztwa, które wówczas prowadziła krakowska prokuratura.  

 

- W sezonie 1993/1994 graliście jak z nut. Wówczas to rodziła się kolejna „Wielka Legia”. Niestety, tylko na krajowym podwórku...
- Dobry zespół poznaje się po tym, jak z klęski – mam na myśli naszą porażkę z Hajdukiem Split – potrafi wyciągnąć wnioski. Być może za pewnie podeszliśmy do boju o Ligę Mistrzów z Chorwatami. W każdym razie ta nauczka wyszła nam tylko na dobre. Chorwacka lekcja przyniosła w gruncie rzeczy Legii same sukcesy.

Zdjęcie

- Przyjmijmy, że rzeczywiście byliśmy przeznaczeni do odstrzału. Zresztą to, że nie doszło do żadnych zmian, wyszło drużynie tylko na dobre. Przyniosło Legii same sukcesy.

- Wojtek Kowalczyk na kartach swojej książki pisał, że do Splitu jechaliście jak na ścięcie. W dodatku w noc poprzedzającą mecz nieźle pobalowaliście, czego materialnym dowodem były zdjęcia, zrobione przez „prawą rękę” Janusza Romanowskiego, pana Polakowa.
- Już na sam dźwięk nazwiska Polakow robi mi się niedobrze. Z tymi zdjęciami to była z jego strony czysta prowokacja. Pamiętam jak oglądaliśmy te zdjęcia, były na nich... skórki od banana na telewizorze, których rzekomo nie posprzątaliśmy oraz porozrzucane puszki po piwie i butelki po alkoholu. Owszem, potrafiliśmy się zabawić, tylko że nigdy nie robiliśmy tego przed meczem.

 

- Jaki wobec tego był sens prowokacji Polakowa?
- Chciał w ten sposób wymusić na nas kary i w tak perfidnym stylu do tego zmierzał. Na szczęście prezes Romanowski wykazał więcej rozsądku i żadnych kar nie było.

 

- Nie do końca, gdyż po powrocie ze Splitu powstał projekt pozbycia się ekipy, która nie stroniła od zabawy. Między innymi planowano karnie odesłać Cię do Petrochemii Płock.
- Skąd masz takie wiadomości? Pierwszy raz o tym słyszę...

 

- Uratował was Paweł Janas. Później mówiono, że pozostanie „Mandzieja”, „Robaka” i „Piszczyka” w klubie, było gwoździem do trumny Polakowa.
- Polakow był specyficznym człowiekiem. Jaką trzeba być hieną, by wziąć z recepcji klucz od naszego pokoju, poukładać na telewizorze skórki od banana, czy sterty butelek pod łóżkiem i w ten sposób preparować dowody naszej rzekomej popijawy? Przyjmijmy, że rzeczywiście byliśmy przeznaczeni do odstrzału. Zresztą to, że nie doszło do żadnych zmian, wyszło drużynie tylko na dobre. Przyniosło Legii same sukcesy. Lata 1993-1995, to był wówczas najlepszy okres w całej historii Legii.

Zdjęcie

- Potrafiliśmy balangować, ale potrafiliśmy też wyjść na boisko i zasuwać do ostatniej kropli potu. Nigdy nie kalkulowaliśmy. Po prostu łapaliśmy przeciwnika i jechaliśmy ile się dało. Stąd nasze częste wysokie zwycięstwa.

- Do klasyki przeszło już powiedzenie trenera Janusza Wójcika: „Wolę Kowalczyka prosto z baru, niż innych po treningach”.
- Słyszałem je i szczerze mówiąc... czasami taka była prawda. Trener Wójcik dawał nam wielki margines swobody. Dobrze graliśmy – mogliśmy robić co chcieliśmy. Mieliśmy chęć na piwo, nie kryliśmy się z tym. Zdarzało się, że ktoś nas zobaczył i wyrażał opinię, że jesteśmy zepsutymi do cna gwiazdorami.

 

- Jak wspominasz zgrupowanie we włoskiej Norcii, które zamiast obozem ciężkiej pracy było... wiadomo jaką sielanką?
- To nie była sielanka. Ani razu nie zdarzyło się, by któryś z zawodników pojawił się na zajęciach w wiadomym stanie. Owszem, po każdym treningu mogliśmy wypić po piwku, ale tylko tyle. Nie wiem kto i po co przypinał nam takie łatki? Być może zazdroszczono Legii sukcesów. 

 

- To kto... wypadł z autokaru podczas powrotu z Norcii?
- Nikt. Faktem jest, że umilaliśmy sobie podróż wesołą zabawą. Ten chłopak, który wszystkim opowiadał, że rzekomo „Lejba” miał wypaść z autokaru, sam uczestniczył z nami w zabawie. Na zdrowy rozum, to taki wypadek groziłby śmiercią bądź kalectwem, a w Legii nie było chyba podobnego przypadku. Celowo nie wymieniam jego nazwiska, gdyż dziś jest dyrektorem w jednym z polskich klubów i nie chcę psuć mu reputacji. A rozpowszechniając wyssane z palca bzdury, wobec nas zachował się nie fair. 

 

- Jacy musieliście być mocni, skoro po tym wszystkim co wcześniej usłyszeliśmy, na boisku potrafiliście być niepokonani?
- Weźmy pod uwagę, że wiele z tych historyjek, które o nas krążyły, były nieco przejaskrawione. Potrafiliśmy balangować, ale potrafiliśmy też wyjść na boisko i zasuwać do ostatniej kropli potu. Nigdy nie kalkulowaliśmy. Po prostu łapaliśmy przeciwnika i jechaliśmy ile się dało. Stąd nasze częste wysokie zwycięstwa. Dobry piłkarz to człowiek, który musi mieć charakter, taki szyty z grubej skóry. My mieliśmy zasady, dla Legii gotowi byliśmy poświęcić wszystko. Jak patrzę dziś na tych wzorowo prowadzących się ligowych piłkarzy, widzę... zgraję rozkapryszonych gwiazd, pociesznych, odpicowanych cudaków – żele, lakiery czy solaria – to myślę: daj wam Boże osiągnąć w futbolu tyle, ile my osiągnęliśmy... chodząc do baru. Pamiętajmy o tym, że to właśnie ta „rozhulana” Legia, jest pierwszą i jedyną w historii polskiej piłki drużyną, która awansowała do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Potrafiliśmy wejść na szczyt i co jest trudniejsze, przez lata się na nim utrzymywać.

Zdjęcie

- Ci młodzi w niektórych przypadkach nie potrafili się zachować. Ja, przychodząc do Legii, wiedziałem gdzie jest moje miejsce. Tamci z kolei zaczęli się buntować, ale szybko wszystko wróciło do normy.

- Mając zaledwie 168 centymetrów wzrostu strzeliłeś „głową” jednego z najważniejszych w historii Legii goli. Może zabrzmi to śmiesznie, ale podobno dobrze czułeś się w powietrznych pojedynkach?
- To nie była moja pierwsza i ostatnia bramka zdobyta głową. Faktem jest, że była bardzo ważna, ponieważ dawała Legii awans do Ligi Mistrzów. Myślę, że większego wyczynu dokonałem strzelając z główki Jarosławowi Bako, który ze swoim dwumetrowym wzrostem i zasięgiem rąk dwukrotnie mnie przewyższał. A jednak byłem sprytniejszy. W Goeteborgu miałem dodatkową mobilizację.

 

- Co było przyczyną, że trener Paweł Janas w tak ważnym spotkaniu posadził lidera drużyny na ławce?
- Oficjalnie nie pasowałem do siłowego stylu gry Szwedów. Nieoficjalnie, do dziś... nie wiem. Jak dowiedziałem się od trenera, że nie zagram... zamurowało mnie i nie potrafiłem wydukać nawet słowa „dlaczego”. Z drugiej strony należałoby zapytać: wobec tego dlaczego zagrałem z Blackburn, którego zawodnicy preferowali o wiele bardziej siłowy futbol niż Szwedzi? Nie wiem, może w oczach trenerów tak szybko podrosłem i nabrałem sił. 

 

- Oprócz wielkiego daru przywódcy na boisku i poza nim, posiadałeś jeszcze inną wielką zaletę – jesteś zawodnikiem, który dla Legii strzelił największą liczbę historycznych goli. Który z nich jest dla Ciebie najważniejszy?
- Pamiętam je wszystkie. Na pewno numerem jeden jest ten z Goeteborga, strzelony 23 sierpnia 1995 roku w 74. minucie gry na 1:1. Ten remis dawał nam awans do Ligi Mistrzów, który zresztą – w 90. minucie strzelając na 2:1 dla Legii – przypieczętował Jacek Bednarz. W następnej kolejności należy zaliczyć dwie bramki w Lidze Mistrzów, strzelone 13 września 1995 roku w meczu z Rosenborgiem. Szczególną wartość ma ta z 64. minuty, gdyż jest pierwszą w historii Ligi Mistrzów, jaką zdobył polski zespół. Ze szczególną satysfakcją wspominam bramki, które zdobywałem w ostatnich minutach meczów i które dawały Legii zwycięstwa, punkty i później mistrzostwa.

 

- Zanim wyruszyliście na kolejny podbój Europy, grając w Lidze Mistrzów, wy – starsi zawodnicy – musieliście stoczyć bój z młodymi i niepokornymi: Mosórem, Mięcielem czy Bednarzem.
- Bednarz nie był taki młody, był... nowy. Ci młodzi w niektórych przypadkach nie potrafili się zachować. Ja, przychodząc do Legii, wiedziałem gdzie jest moje miejsce. Tamci z kolei zaczęli się buntować, ale szybko wszystko wróciło do normy. Żartując mogę powiedzieć, że w Legii to ja byłem tym „umysłowym”, a np. Jacek Bednarz, to był ten „fizyczny”.

Zdjęcie

- Sądziliśmy, że ogramy ich na stojąco. Podobnego zdania było kierownictwo Legii, dlatego... pozwolono nam zabrać ze sobą żony. Okazało się to złudne i zamiast świętowania awansu do kolejnej fazy Ligi Mistrzów, musieliśmy przełknąć gorzką pigułkę.

- W Lidze Mistrzów graliście już o europejską sławę i wielkie pieniądze.
- Wolałbym grać w Lidze Mistrzów dziś i dojść np. do ćwierćfinału – wtedy możemy mówić o wielkich pieniądzach. No dobrze, na tamte czasy też mieliśmy nieźle, nie narzekajmy.

 

- Świetne występy w fazie grupowej Ligi Mistrzów zakończyliście po tym, jak w Trondheim zszedłeś z boiska. Wówczas to nastąpił dramat – przegraliście 0:4!
- Nie mogę wiele na temat tego meczu powiedzieć, ponieważ już po 10 minutach gry wylądowałem w szpitalu. Myślę, że jadąc do Norwegii nie byliśmy dostatecznie zmobilizowani. Do szczęścia potrzebny był nam remis. Co to był za problem – myśleliśmy. Sądziliśmy, że ogramy ich na stojąco. Podobnego zdania było kierownictwo Legii, dlatego... pozwolono nam zabrać ze sobą żony. Okazało się to złudne i zamiast świętowania awansu do kolejnej fazy Ligi Mistrzów, musieliśmy przełknąć gorzką pigułkę.

 

- Nie sądzisz, że ćwierćfinałowa porażka Legii z Panathinaikosem Ateny miała nie tylko sportowe podłoże? Biedna Legia nie była odpowiednim partnerem dla europejskich gigantów...
- Z komercyjnego punktu widzenia Legia nie była dobrym partnerem w tym elitarnym towarzystwie. Daleki jednak jestem od dorabiania ideologii do naszej porażki z Panathinaikosem. Przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę na anormalne warunki w jakich graliśmy w Warszawie. Nie wiem co by było, gdybyśmy grali na normalnym boisku. Z tego co wiem sędzia, który prowadził mecz w Atenach, robił to... po raz ostatni w swojej karierze, więc jakieś podteksty mogą być. Tym bardziej, że szybko wykartkował Marcina Jałochę i graliśmy w osłabieniu. Ale nie szukajmy dziury w całym. Przegraliśmy 0:3 i odpadliśmy z gry.    

 

- Byłeś jednym z najlepszych piłkarzy w historii Legii. Czemu nie udawało Ci się przekonać do siebie kolejnych selekcjonerów reprezentacji Polski?
- Trudno powiedzieć. W każdym razie jeden z trenerów ówczesnej reprezentacji chciał się sprawdzić z naszą ekipą. Na stadionie Olimpii doszło do sparingu. Reprezentacja Polski... przegrała z Legią 1:2. W sumie w reprezentacji zagrałem 14 razy, zdobywając jedną bramkę – w Chicago w meczu z Kostaryką.

 

- Kibice Legii uznali, że jesteś pierwszym piłkarzem środka pola, który choć w małym stopniu zbliżył się sposobem gry do samego Kazimierza Deyny.
- Gdybym miał porównywać się z Kazimierzem Deyną, musiałbym się... jeszcze raz urodzić. Niemniej taka ocena budzi szacunek.

Zdjęcie

- Jestem normalnym człowiekiem, nie zatraciłem się w sukcesie i sławie. Potrafię odróżnić co jest dobre, a co złe.

- Po przygodzie z Legią wyruszyłeś w poszukiwania „złotego runa” do Grecji. Co nie wyszło w Salonikach?
- Od samego przyjazdu do Salonik grałem w PAOK-u w każdym meczu towarzyskim na swojej pozycji. I grało mi się bardzo dobrze. Po tym jak strzelałem gole takim drużynom jak Tottenham czy Leicester, trafiłem na pierwsze strony gazet, stając się z miejsca ulubieńcem niezwykle żywiołowej greckiej publiczności. Być może nie wszystkim w drużynie to pasowało, dlatego – co może zabrzmi dziwnie – zostałem przesunięty ze swojej pozycji na... lewą obronę. Wkurzyło mnie to i po jednym z meczów po powrocie do domu oznajmiłem żonie, że wracamy do Polski. Zadzwoniłem po menadżera, ten przyleciał do Salonik, rozliczyłem się z klubem i powiedziałem, że więcej na obronie grać nie będę. I wróciliśmy do kraju.

 

- Jednak w Polsce długo miejsca nie zagrzałeś?
- Po dwóch tygodniach przyjechał do mnie menadżer Henryk Loska i mówi: Leszek, ostatni raz jedziemy do Grecji. Jest dobry klub, fajny trener, który widzi cię w swojej drużynie. Pal sześć, ostatni raz spróbuję – powiedziałem. Pojechałem do Kavali i o mały włos... zostałbym tam na stałe! Będąc trochę nieskromnym pochwalę się, że szło mi tam na tyle dobrze, że nawet zostałem wybrany najlepszym sportowcem 40-lecia klubu. Względy rodzinne zadecydowały jednak inaczej i postanowiliśmy z żoną, że piłkarską emeryturę spędzę w kraju. 

 

- Co więc obecnie robi piłkarski emeryt i wieloletni kapitan „Najlepszej piłkarskiej drużyny XX wieku”, za którą za czasów Twojej gry fachowcy uznali Legię?
- Jestem normalnym człowiekiem, nie zatraciłem się w sukcesie i sławie. Potrafię odróżnić co jest dobre, a co złe. Mieszkam w Dębicy. Codziennie rano dotleniam się na działeczce. Uprawiam tam ogródek, sadzę drzewa, pielęgnuję trawnik. Wieczory spędzam z najbliższymi przy grillu. To mnie odpręża. W sezonie przynajmniej dwa razy w miesiącu spotykamy się z kolegami z Legii i gramy w charytatywnych meczach Stowarzyszenia Legii Champions.

Zdjęcie
Udostępnij

Autor

Wiktor Bołba, JP

16razyMistrz Polski
20razyPuchar Polski
5razySuperpuchar Polski
pobierz oficjalną aplikację klubu
App StoreGoogle PlayApp Gallery
© Legia Warszawa S.A. Wszelkie prawa zastrzeżone.